Tokio – Kobe – Pusan (Busan) – Czedżu (Jeju Island) – Kagoshima – Fukuoka – Maizuru – Kanazawa – Sokcho – Fukuoka, czerwiec/lipiec 2018
Na kolejny wakacyjny rejs obraliśmy kierunek Japonia, już w ramach jednego z wcześniejszych rejsów, gdzie spędziliśmy dwa dni na terenie Japonii (Nagasaki, Okinawa) postanowiliśmy powrócić do kraju kwitnącej wiśni. Wybór rejsów obejmujący ten kierunek nie jest najlepszy, głównie są to rejsy wypływające z terenu Chin i przypływające do Japonii tylko na 1-3 dni, co nas nie zadowalało. Pozostałe rejsy to rejsy wypływające z Japonii, ale też są to rejsy krótkie 2-4 dniowe. Do tego dochodzi okres wakacyjny, który nie jest najlepszym terminiem na pobyt w Japonii z uwagi na panującą tam wtedy porę deszczową. Po długiej analizie oferowanych rejsów udało nam się na przełomie czerwca i lipca (licząc, że może jeszcze nie będzie tak obfitych deszczów) dobrać (połączyć) dwa rejsy pod rząd, tym samym statkiem, w ramach których porty do których zawijał statek prawie się nie powtarzały. Rejsy o enigmatycznej nazwie Klejnoty Dalekiego Wschodu odbywały się na pokładzie statku NeoRomantica armatora Costa Cruises. Statek ten jest najstarszym (1993 r.) i jednym z mniejszych (56,7 tys. ton) statków tego armatora. W 2011 roku przeszedł kompletną renowację, dodając między innymi dwa nowe pokłady, a bogato go odnawiając dostał miano prestiżowego i eleganckiego statku. Po statku faktycznie nie widać upływających lat, a jakość wykończenia daje namiastkę luksusu, przy czym w zakresie oferowanej rozrywki jest ubogi i nie posiada nawet teatru, a wszelkie przedstawienia lub zajęcia rozrywkowe odbywają się w jednym z dwóch barów.
Wracając do samej podróży po Japonii – oferta lotów do stolicy Japonii jest dość dobra z uwagi na fakt, że nasz narodowy przewoźnik LOT oferuje bezpośrednie połączenie z Warszawy do Tokio. Ceny promocyjne zaczynają się od 1900 zł (lot w dwie strony za osobę), w tym z wylotem z lotnisk regionalnych takich jak Katowice czy Kraków i na taką właśnie ofertę udało się nam załapać. Wylot na praktycznie 15 nocy (1 noc w samolocie, 11 nocy na statku oraz 3 noce w hotelu w Tokio) poza domem rozpoczęliśmy na katowickim lotnisku dokładnie w południe krótkim lotem (ok.25 min) do naszej stolicy, gdzie po około dwugodzinnym oczekiwaniu mogliśmy już wchodzić do naszego słynnego lotowskiego „dreamlinera” (dokładnie to Boeing 787-800). Wewnątrz samolotu, do którego wsiedliśmy, niestety widać już zużycie, a obsługa samolotu niby miła, ale tak jakby traktująca z góry swoich pasażerów. Sam lot minął w miarę przyjemnie, przy posiłkach wymagających należytej pochwały i polskich filmach w ramach rozrywki pokładowej. Przylot na miejsce na lotnisko Tokio Narita nastąpił o czasie już następnego dnia rano (miejscowego czasu). Słynna japońska punktualność nas na samym początku zawiodła, gdyż czas oczekiwania na nasz bagaż wyniósł ponad godzinę…ale z ciekawostek w momencie pojawienia się bagaży na taśmie Pani z obsługi lotniska podchodzi i każdą walizkę poprawia, ustawiając rączką do przodu. Oczekiwanie na bagaż było wyjątkowo nerwowe, głównie z uwagi na fakt ograniczonego czasu, gdyż zaokrętowanie mieliśmy tego samego dnia i kończyło się już o godzinie 14, a zbliżała się godzina 10, a przed nami jeszcze długa nieznana nam droga….finalnie udaliśmy się do odprawy celnej i paszportowej. Obydwie odprawy odbyły się dosyć szybko i sprawnie – obywatele Polscy nie potrzebują wiz do Japonii zatem procedura jest szybka – pozostawia się uzupełnioną kartę lądowania obcokrajowca – Disembarkation card for foreigner (otrzymaną jeszcze w samolocie), do tego skan odcisków palców i już po wszystkim.

Z lotniska Narita do centrum Tokio można się dostać na wiele sposobów – najszybszy to pociągiem, a najtańszy – autobusem. My wybraliśmy pierwszy odjeżdżający autobus do Tokio Station firmy Keisei Bus, w cenie 1000 jenów/za osobę (http://www.keiseibus.co.jp/inbound/tokyoshuttle/en/). Zakup biletów na autobus czy też pociąg odbywa się zaraz po wyjściu z odprawy paszportowej, także tam można wymienić pieniądze na jeny japońskie. Autobusy odjeżdżają sprzed terminala przylotowego z przypisanych stanowisk (każda firma ma inny numer stanowiska). Przejazd z lotniska Narita do centrum Tokio trwa około 1,5 h. Dalej czekała nas przesiadka na autobus komunikacji miejskiej, który także odjeżdżał z okolic tokijskiego dworca. Odnalezienie drogi do tego przystanku wśród wieżowców i mnogiej ilości przejść dworca kolejowego przysporzyło nam nie lada trudności…pełni już rezygnacji, decydując się już prawie wziąć taksówkę…odnaleźliśmy przystanek początkowy linii 05, który prowadzi bezpośrednio pod terminal pasażerski portu w Tokio – Harumi Passenger Ship Terminal. Za przejazd można zapłacić w autobusie, a jego koszt to 210 jenów/osobę.

Większość statków wycieczkowych przypływających do Tokio cumuje w porcie w pobliskiej Yokohamie (ok. 40 km od centrum Tokio), nasz z uwagi na fakt, że był mały mógł wpłynąć do portu Harumi. Po dotarciu pod terminal odebrano nam zaraz przed wejściem bagaże, które załadowano bezpośrednio do ciężarówki, która zawoziła je na statek, a nam w terminalu wręczono przyporządkowany numerek wejścia na statek. Nie zdążyliśmy za bardzo odsapnąć, a już nasz numer był proszony o wejście na statek, gdzie czekał na nas standardowy proces zameldowania na statek dokonywany z miłą Chinką, która jak się okazało uwielbia Polskę, a nawet była w Łodzi 🙂 Po wejściu udaliśmy się bezpośrednio do naszej kabiny, tym razem najtańszej wewnętrznej zlokalizowanej na najniższym poziomie dla gości – czwartym pokładzie o nazwie Amsterdam. W związku z łączeniem rejsów, najważniejsze było dla nas, abyśmy na obydwa rejsy mieli tą samą kabinę, żeby uniknąć jej zamiany pomiędzy rejsami i udało się.

To był męczący dzień, pełen emocji, a spacerując wieczorową porą po najwyższym pokładzie mieliśmy szczęście, całkiem przypadkiem, zobaczyć z naszego statku, płynącego wzdłuż wybrzeża japońskiego, słynną górę Fuji. To było miłe zakończenie dnia.

Pierwszym portem, do którego dopłynęliśmy było Kobe, najważniejszy japoński port towarowy, ale głównie kojarzony z tragicznym trzęsieniem ziemi mającym miejsce w 1995 roku. Podczas tego trzęsienia ziemi zginęło około 6,4 tysięcy osób i było to jedno z najsilniejszych i najtragiczniejszych trzęsień ziemi w Japonii.

Kobe znane jest też z bardziej przyjemnym faktem z dziedziny gastronomi, czyli z wołowiną z Kobe, która jest jedną z najdroższych i najbardziej eksluzywnych wołowin świata. Niepowtarzalny smak tego mięsa wynika głównie z rasy krów oraz specyfiki hodowli tych krów – hodowla w relaksie i luksusie.
Samo miasto nie obfituje w liczne zabytki, ale napewno pozwala na zapoznanie się z dzisiejszą, zwyczajną Japonią. Po przypłynięciu do portu oczekiwała nas miejscowa orkiestra, która powitała nas występem muzycznym, a miłe przywitanie w porcie na tym się nie skończyło, bo kolejną miłą niespodzianką okazał się darmowy autobus do centrum miasta. Po opuszczeniu statku otrzymaliśmy od obsługi portu karteczkę z informacją o darmowym autobusie do centrum wraz mapką, gdzie autobus zatrzymuje się w centrum miasta wraz z godzinami odjazdów. Autobus docierał nieopodal głównej ulicy handlowej – Motomachi oraz małej dzielnicy chińskiej Nankin-Machi, które były pierwszym punktem naszego poznawania tego miasta.

Następnie udaliśmy się do ratusza w Kobe (Kobe City Hall) znajdującego się przy ulicy Flower Road. Kobe City Hall, jest wysokim wieżowcem, w którym znajduje się urząd miejski, a u którego podnóża znajduje się zegar kwiatowy (Flower Clock). Co najważniejsze na ostatnim piętrze ratusza znajduje się darmowy taras widokowy, z którego roztacza się przepiękny widok na całe miasto, z każdej strony świata.

Podobno jednym z głównych punktów zwiedzania jest dzielnica Kitano, do której się także udaliśmy, mimo dość znacznej odległości udało nam się powolutku spacerkiem tam dotrzeć. Dzielnica ta jest europejską dzielnicą, w której znajdują się domy w europejskim stylu np. angielskim, austriackim, duńskim czy francuskim, w których znajdują się wystawy i muzea jak np. Amadeusza Mozarta czy Sherlocka Holmesa albo restauracje i bary np. w stylu angielskiego pubu. Dla Azjatów jest to ciekawa i ważna atrakcja, jak nie najważniejsza, ale niestety na Europejczykach, naszym zdaniem, nie zrobi wrażenia i szczerze mówiąc nie warto się tam udawać.

Wracając zahaczyliśmy o świątynie Shinto (tradycyjna religia Japonii) – Ikuta Shrine, która pomimo obcowania już z wieloma świątyniami w naszym życiu – robi wrażenie. Prawdodpobnie świątynia jest jedną z starszych w Japonii, założona przez legendarną Cesarzową Jingū na początku III wieku naszej ery.

Ostatnim punktem naszego zwiedzania Kobe były tereny nabrzeżne, które obecnie stanowią wizytówkę miasta, obejmujące Meriken Park oraz Harborland. Można tam zobaczyć piękną czerwoną wieżę portową (Kobe Port Tower), pobudzające wyobraźnię miejsce pamięci trzęsienia ziemi oraz Muzeum Morskie.

Popołudniowe przypłynięcie i odpłynięcie wieczorową porą dało nam możliwość zobaczenia miasta nocą, które nocą właśnie robi największe wrażenie, gdyż od pamiętnego trzęsienia ziemi miasto po zmroku cały czas ma świecić ku pamięci osób, które w nim tragicznie zginęły. Należy także zwrócić uwagę na wzgórza, na których wyświetlają się neony w kształcie kotwicy czy herbu miasta. Kobe po zmierzchu staje się zupełnie innym miastem, co prawdopodobnie było celem osób chcących uczcić pamięć tragicznie zabitych osób.

Dla podróżnych, którzy mają więcej czasu w tym porcie – można jeszcze wybrać się na górę Mount Rokko, która oferuje przepiękną panoramę na Kobę i Osakę, ale nam, z uwagi na czas, musiał wystarczyć widok z budynku ratusza. Dodatkowo ok. 50 km od miasta Kobe znajduje się wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Zamek Himeji, który jest jedną z najstarszych istniejących do dziś budowli w Japonii.
Następny dzień był dniem na morzu, gdzie mogliśmy odpocząć, zrelaksować się i zapoznać się ze statkiem. Sam statek Costa NeoRomantica jest bardzo mały i obejść można go w kilkanaście minut. Dlatego większość czasu spędziliśmy wypoczywając na leżakach na najwyższym pokładzie statku, z przerwami na zaspokojenie głodu i pragnienia posilając się w restauracji.

Jako ciekawostkę (odmienność od pozostałych naszych rejsów) warto dodać, że przed restauracją z posiłkami serwowanymi były wystawione wszystkie dania z menu z przypisanymi numerkami, aby można było się z nimi zapoznać, tak jak jest to praktykowane w restauracjach w Japonii. (Japończycy przed kolacją zapisywali sobie tylko numerki wybranych dań, na specjalnie przygotowanych karteczkach, które potem przekazywali kelnerom). Pogoda sprzyjała opalaniu, a miejsca do leżakowania nie brakowało, jak to zazwyczaj bywa podczaj rejsów azjatyckich, z uwagi na fakt, że większość pasażerów było Azjatami, a oni unikają słońca, więc leżaków było do wyboru do koloru 🙂

Po dniu na morzu dotarliśmy do wybrzeża Korei Południowej, do największego portu i drugiego co do wielkości miasta Korei Południowej – Pusan (Busan). Niestety pogoda, która nas przywitała nie zachęcała do zwiedzania, a tu mieliśmy zaplanowane wyruszyć na samodzielne zwiedzanie miasta.

Po zejściu ze statku udaliśmy się zaraz do kantoru znajdującego się w przyczepie 🙂 przed terminalem portowym, aby wymienić dolary na miejscową walutę – won południowokoreański. Pod terminalem także oczekiwały darmowe autobusy, które zawoziły w dwa kierunki – pod dworzec kolejowy oraz pod wieżę Busan Tower.

Z uwagi na fakt, że mieliśmy dużo czasu wybraliśmy autobus jadący pod dworzec kolejowy skąd udaliśmy się na spacer uliczkami miasta do najważniejszego parku w mieście, położonego na wzgórzu Yongdusan Park. W parku znajduje się 120-metrowa wieża Busan Tower oraz świątynie, zegar kwiatowy, a także liczne rzeźby i pomniki.

Zaraz poniżej parku znajduje się główna dzielnica handlowa miasta Nampo-dong, z nowoczesną główną ulicą handlową o tej samie nazwie oraz Gukje Market, czyli bardziej tradycyjny bazar handlowy.

Dalej udaliśmy w stronę nabrzeża do Jagalchi Fish Market, czyli największego w Korei targu rybnego. Byliśmy już na wielu bazarach z rybami i owocami morza, ale takiego wielkiego oraz z takim asortymentem jeszcze nie spotkaliśmy. Dla chętnych smakoszy po drugiej stronie ulicy znajdują się restauracje serwujące ryby i owoce morza prosto z tego targu.

Zmęczeni zwiedzaniem, na statek udaliśmy się już bezpłatnym autobusem odjeżdżającym spod wieży w Yongdusan Park. Z uwagi na to, że mieliśmy jeszcze raz zawinąć do tego portu nie mieliśmy parcia, aby wszystko zobaczyć za pierwszym razem i kilka punktów, takich jak Haedong Yonggungsa Temple, Gwangalli Beach oraz Gamcheon Culture Village zostawiliśmy do zobaczenia na kolejny tydzień…ale już wyprzedzając przyszłość…niestety nie udało nam się tam wrócić.

Kolejnego dnia rejsu pozostaliśmy na terenie Korei Południowej docierając do największej jej wyspy – Czedżu (Jeju Island). Wyspa jest ulubionym miejscem wypoczynku dla Koreańczyków, a przez wielu nazywana nawet koreańskimi Hawajami. Niestety nasz całodniowy pobyt na tej wyspie przebiegał w ramach ciągłej ulewy i nie za bardzo odczuliśmy wypoczynkowy charakter tej wyspy.

Tutaj po zwiedzaniu w poprzednich portach na własną rękę przyszedł czas na wykupioną wycieczkę na statku, wybraliśmy wyjazd do Seosang Sunrise Peak. Przed terminalem portowym czekał na nas autokar wraz z bardzo sympatycznym przewodnikiem, który do tego wyglądał na „rasowego” pasjonatę podróży – czapka Discovery Channel i koszulka National Geographic. W ramach późniejszego zwiedzania potwierdził nasz pierwszy osąd o bardzo dużej wiedzy i profesjonalizmie mimo faktu, że niestety nie za bardzo znał Polskę i kojarzył, że leży nieopodal Pragi…hehe 🙂

Głównym celem wycieczki był Seosang Sunrise Peak – jeden z najbardziej charakterystycznych punktów na wyspie – czyli ogromny krater wulkaniczny wyglądający jak gigantyczna korona czy też miska wystająca z morza – 600 m średnicy i 90 m wysokości. Z uwagi na swój niepowtarzalny charakter, jako jedyny na świecie wulkan hydromagmatic z dobrze zachowanym stożkiem z tufu wulkanicznego wzdłuż klifu morskiego, miejsce to stanowi miejsce wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Samo wyjście na sam szczyt wymaga nie małego wysiłku fizycznego, szczególnie przy ulewnym deszczu, ale warto, aby z góry spojrzeć na cały krater oraz pobliskie klify.

Drugim punktem wycieczki było Seopjikoji – to rozległe wzgórze, na którym można wybrać się na spacer z pięknym widokiem na wybrzeże klifowe, gdzie w pobliżu także znajduje się do pospacerowania piaszczysta plaża. Wybrzeże Seopjikoji różni się od innych wybrzeży klifowych na Jeju, czyniąc je charakterystycznym, ze względu na to, iż utworzone jest z czerwonego wulkanicznego popiołu.

Dla większości koreańczyków miejsce to jest ważne nie ze względu na ładne widoki, ale dlatego, że było miejscem kręcenia wielu filmów – słynnych koreańskich dram telewizyjnych, czyli uwielbianych przez Koreańczyków seriali. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce deszcz przestawał padać, więc pełni nadziei opuściliśmy autokar i wybraliśmy się na spacer na sam klif. Pomimo deszczowej pogody widoki były dosyć ładne. W drodze powrotnej do autokaru złapał nas kolejny ulewny deszcz. Stamtąd przemoczeni, udaliśmy się z powrotem na statek.

O poranku kolejnego dnia nasz statek powrócił na wybrzeże japońskie, do położonego na wyspie Kiusiu miasta Kagoshima. Główną atrakcją miasta jest wulkan Sakurajima, który góruje nad całą zatoką Kagoshima. Niestety położenie portu, w którym cumują statki wycieczkowe jest oddalony od centrum miasta i nie jest połączony z żadnym środkiem komunikacji z nim, zatem pozostaje skorzystać z taksówki albo zakupić wycieczkę od armatora. Myśmy przystali na drugą opcję i zakupiliśmy wycieczkę „Highlight Sakurajima”. Po zacumowaniu w porcie niestety chmury przykryły cały wulkan. Sakurajima powstał ok. 13 tys. lat temu, ma trzy szczyty – w tym dwa stale czynne i mierzy 1 117 m. n.p.m. Nasza wycieczka rozpoczęła się od podróży autobusem na prom, który przetransportował nas pod wulkan.

Pierwszy postój miał miejsce w Yogan Nagisa Park, w którym główną atrakcją, poza kiepskim widokiem na sam wulkan i sklepem z pamiątkami, była ścieżka z wodą wulkaniczną, w której można było pomoczyć zdrowotnie swoje stopy. Po tym krótkim pobycie pod wulkanem, promem powróciliśmy do miasta Kagoshima, na szczęście w drodze powrotnej pogoda się poprawiła i wulkan pokazał się w całej okazałości.

Na samym promie natrafiliśmy na retransmisję meczu odbywających się właśnie Mistrzostw Świata w piłce nożnej – Polska – Japonia 🙂

Następnym i zarazem ostatnim punktem wycieczki był postój w centrum Kagoshimy, gdzie mieliśmy ponad godzinę na swobodne pozwiedzania miasta. Miasto jako tako nie posiada zabytków więc pozostało nam poszwędanie się uliczkami miasta i drobne zakupy pamiątek. A z ciekawszych miejsc natrafiliśmy na interesującą świątynię shintoistyczną Terukuni Shrine, która jest najważniejszą świątynią w mieście, a jej charakterystycznym elementem jest ogromne drzewo przycięte w kształt ptaka z rozpostartymi skrzydłami.

Wycieczka jak i same miasto Kagoshima nas nie urzekła ani niczym interesującym nie zachwyciła, jest po prostu przeciętnym miastem japońskim, ale może i takie warto zobaczyć…takie zwykłe japońskie miasteczko. Najciekawszym elementem wycieczki była Pani przewodnik, która poza przekazywaniem dużej dawki informacji o Japonii, dała pokaz miejscowego tańca i śpiewu, a do tego rozdając każdemu typowe kartki do origami umilała nam czas dając krótką lekcję składania sztuką origami i tym sposobem każdy uczestnik wycieczki złożył własną czapeczkę. Na pożegnanie w porcie czekała miejscowa orkiestra dając koncert przed naszym wypłynięciem.

Następnego dnia przypłynęliśmy do Fukuoki największego miasta na wyspie Kiusiu i szóstego największego w całej Japonii. Miasto spotykane jest również pod nazwą historyczną Hakata, obecnie o tej nazwie jest jedna z dzielnic miasta. W zasadzie był to ostatni dzień pierwszego rejsu, i na szczęście z uwagi na pozostanie na kolejny rejs nie musieliśmy opuszczać kabiny czy też przechodzić formalności z wyokrętowaniem czy też ponownym zaokrętowaniem. Jedynie musieliśmy przed zajściem ze statku w recepcji odebrać nowe karty pokładowe i mogliśmy poświęcić cały dzień na zwiedzanie miasta na własną rękę. W porcie Fukuoki przybyszy wita interesująca wieża portowa, na która warto spojrzeć (albo się do niej wybrać – posiada taras widokowy). Wieża portowa ma 103 m, została wybudowana w 1964 roku i została zaprojektowana przez tego samego architekta co Tokyo Tower.

Po zejściu ze statku w terminalu portowym znajdowała się informacja turystyczna, w której może znajomością języka angielskiego nie grzeszyli, ale podstawowe informacje na temat transportu i mapę miasta uzyskaliśmy. W pobliżu terminala portowego (ok.5 min) znajdował się przystanek autobusowy, z którego można było się dostać do stacji Hakata oraz Tenjin. Ciekawostką jest system płatności tam obowiązujący (dla osób nie posiadających biletu elektronicznego), wchodząc do autobusu środkowym drzwiami pobiera się karteczkę z numerem, natomiast wychodząc przednimi drzwiami trzeba spojrzeć na wyświetlacz w autobusie, gdzie przy każdym numerku (według posiadanego na pobranej karteczce) wyświetla się aktualna cena, którą trzeba zapłacić aktualnie wysiadając (im dalej jedzie nr 1 tym cena oczywiście rośnie) i wyliczoną kwotę z karteczką wrzuca się do skrzynki przy kierowcy, a w przypadku braku wyliczonych drobnych można w automacie przy wyjściu rozmienić.

Myśmy obrali kurs autobusem do stacji Hakata, skąd udaliśmy się na spacer po mieście poniekąd szlakiem świątyń. I tak zwiedziliśmy świątynie: Jotenji Temple, Tochoji Temple, Shofukuji Temple, Kushida Shrine.

Główną i najciekawszą świątynią z nich jest Kushida Shrine, która leży w samym sercu dzielnicy Hakata i słynie głównie z festiwalu, który odbywa się w mieście od 770 lat festiwalu Yamakasa – którego główną częścią jest wyścig setki półnagich mężczyzn ubranych tylko w obcisłe przepaski na biodrach i rywalizujących ze sobą, przenosząc ciężkie drewniane kapliczki ulicami po ustalonej trasie w jak najszybszych czasach. Drewniane kapliczki zwane są tak jak sam festiwal Yamakasami, mają 13 metrów wysokości, ważą około jednej tony i są ozdobione realistycznymi figurkami samurajów lub popularnymi bohaterami z bajek anime.

Festiwal odbywa się w pierwszej połowie lipca i trafiliśmy akurat na przygotowania do niego, w tym mogliśmy zobaczyć tworzenie takowej kapliczki, ale w samej świątyni Kushida znajduję się na stałe jedna z nich. Sama świątynia została założona w 757 r. i można w niej poczuć niepowtarzalny klimat, zawiera wiele ciekawych przedmiotów i budynków tworzących cały kompleks świątyni, a na dziedzińcu znajduje się drzewo ginko, które prawdopodobnie ma aż 1000 lat.

Napewno wartą do zobaczenia jest również buddyjska świątynia Tochoji, głównie za sprawą przepięknej 5 piętrowej pagody oraz największego w Japonii drewnianego posągu – bogini miłosierdzia. Pozostałe świątynie przy tych nie robią już takiego wrażenia, ale napewno warto je też odwiedzić. Sam obchód miejscowych świątyń zakończyliśmy w Hakata Traditional Crafts Museum położonym nieopodal Kushida Shrine, w którym można zapoznać się z tradycyjną sztuką i rzemiosłem Fukuoki.

Kolejnym punktem spaceru była okolica rzeki Hakata oraz okoliczne uliczki wraz z centrum handlowym Canal City Hakata. Stamtąd udaliśmy się długim spacerem do rejonu Tenjin, które jest nowoczesnym centrum biurowo-handlowym miasta.

Stamtąd postanowiliśmy wybrać się metrem (dwa przystanki) do głównego parku Ohori Park. Sam park robi przyjemne wrażenie, można spokojnie w nim pospacerować i odetchnąć od tętniącego życiem centrum miasta. Park wcześniej stanowił fosę dla zamku Fukuoka, a w okolicy dodatkowo można zobaczyć ogród japoński, Muzeum Sztuki oraz ruiny wspomnianego zamku. Późnym popołudniem, praktycznie przed samym odpłynięciem powróciliśmy na statek (autobusem ze stacji Tenjin).

Pierwsza połowa kolejnego dnia przebiegała w atmosferze wypoczynku, gdyż dopłynięcie do kolejnego portu miało nastąpić dopiero o godzinie 15:00. Na samym statku panowały pustki, aż sam wiatr hulał, zatem dalej miejsca do wypoczynku i podziwiania Morza Japońskiego nie brakowało. Natomiast już godzinę przed przypłynięciem i samo wpłynięcie do portu gwarantuje piękne widoki w zatoce Maizuru – warte nawet odstawienia lunchu. Samo portowe miasto Maizuru nie wiele ma do zaoferowania, więc zdecydowaliśmy się na zakup wycieczki „Word Heritage Arashiyama”.

Po zejściu ze statku czekał na nas miejscowy folklor – Panie grające na bębnach oraz dwie przesympatyczne maskotki. Mimo, że wyszukiwanie informacji w internecie o tym mieście nie zachęciło nas do jego zwiedzania to w porcie oczekiwały autobusy darmowe do centum miasta oraz informacja turystyczna. No, ale my już posiadaliśmy zakupioną wycieczkę do bardzo interesującego miejsca – Arashiyama, czyli dzielnicy, a właściwie to przedmieścia Kioto, które jest jedną z ważniejszych jej atrakcji. Z portu po półtoragodzinnej podróży autokarem dotarliśmy do celu. Głównym punktem orientacyjnym miasteczka jest Most Togetsukyo, w którego pobliżu znajduje się wiele małych sklepów i restauracji o ciekawej typowo małomiasteczkowo japońskiej zabudowie.

Kolejnym ważnym miejscem jest świątynia Tenryuji założona w 1339 roku, która należy do pięciu wielkich świątyń Zen, a wraz z atrakcyjnymi ogrodami wokół została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco.

Na końcu dotarliśmy do głównej i najsłynniejszej atrakcji Arashiyama Bamboo Grove czyli bambusowego gaju. Ścieżki spacerowe, które przecinają bambusowe gaje, zapewniają przyjemny spacer i dają niezapomniane wrażenia co potwierdziło poświęcenie tak długiej podróży do tego miejsca.

W Arashiyama panuje niesamowita atmosfera pełna tradycyjnej przeszłości – turystów i miejscowych przebranych w kimona – łączącej się z nowoczesnością. Na statek powróciliśmy w późnych godzinach wieczornych, gdzie mimo późnej pory posililiśmy się pyszną kolacją, a następnie czekała na nas impreza White Party odbywająca się na ostatnim poziomie statku przy pełni księżyca wypływając z uroczej zatoki Maizuru.

Kolejny port Kanazawa, był portem którego oczekiwaliśmy chyba najbardziej podczas tych dwóch połączonych rejsów i na wstępie zdradzając nie zawiedliśmy się. Kanazawa to największe miasto regionu Hokuriku położone na wyspie Honsiu, założone w 1583 roku. Miasto to jest przesiąknięte historią i jest esencją tradycyjnej Japonii, nazywane jest również małym Kioto, a wynika to z faktu, że jest to najlepiej zachowane duże miasto z okresu Edo w Japonii. Jako jedno z niewielu uniknęło ataków bombowych podczas drugiej wojny światowej.

Postawiliśmy na indywidualne zwiedzanie miasta, statek zacumował przy nabrzeżu Tomizu Wharf, z którego do centrum jest ok. 4 km. Z dostaniem się do centrum nie było żadnego problemu, port organizował dojazd do centrum miasta, dokładnie pod dworzec kolejowy. Zaraz po zejściu ze statku otrzymywało się ulotkę z informacją o godzinach odjazdu (ok. co 15 min) oraz mapki z przystankami, cena takiego transportu wynosiła 500 jenów za cały dzień (dowolna ilość przejazdów).

Samo miasto przyjemnie się zwiedza, bo nie jest duże i komunikacja pomiędzy wszelkimi zabytkami/atrakcjami jest bardzo dobra dzięki autobusowi „Kanazawa Loop Bus” oraz „Kenrokuen Shuttle”. „Kanazawa Loop Bus” kursuje co 15 min pomiędzy praktycznie wszystkimi atrakcjami, a przejazd całą linią w jedną stronę zajmuje ok. 70 minut, ale nie trzeba korzystać z całej linii, gdyż zwiedzanie ułatwia fakt, że linia kursuje w dwie strony „Right Loop” oraz „Left Loop” czyli można się cofnąć autobusem jadącym w przeciwnym kierunku co bardzo ułatwia zwiedzanie. „Kenrokuen Shuttle” natomiast kursuje bezpośrednio do samego zamku Kanazawa oraz ogrodów Kenrokuen. Sam bilet na cały dzień za 500 jenów można zakupić w kasie przed dworcem kolejowym skąd też te linie zaczynają swój bieg.
Pierwszym miejscem do którego się udaliśmy była dzielnica – Nishi Chaya District oraz pobliska świątynia Myoryuji, która często nazywana jest „Świątynią Ninja” z powodu licznych drzwi pułapek oraz tajnych przejść i nie mają żadnego związku z historycznymi ninja. Samo zwiedzanie kosztuje 1000 jenów i lepiej wcześniej zarezerwować, nam niestety nie udało się w środku zwiedzić, bo najbliższy wolny termin zwiedzania był za kilka godzin a nie opłacało się nam czekać. Nishi Chaya District jest małą dzielnicą gejsz jedną z trzech w mieście, a w zasadzie jedną ulicą, przy której znajdują się dawne domy gejsz. Jeden z typowych domków gejsz można za darmo zwiedzić i zobaczyć jak wyglądały domy, w których gości zabawiały gejsze wykonując zabawiające ich piosenki i tańce.

Kolejnym punktem był Kanazawa Castle Park, czyli teren Zamku Kanazawa, w którym można za darmo zwiedzić park zamkowy oraz z zewnątrz zamek, natomiast wejście do samego zamku jest płatne. Chociaż nie ma tu nic z pierwotnego zamku, a kilka zabudowań zamkowych to rekonstrukcje, ten park jest wart odwiedzenia choćby na chwilę w nim pospacerować, aby cieszyć się zielenią i widokami we wszystkich kierunkach, gdyż położony jest na wzgórzu. Warto natomiast odwiedzić przyzamkowy ogród Gyojusen’ inmaru, który jest trochę schowany poniżej zabudowań zamkowych.

Po zwiedzeniu tego parku udaliśmy się do Ogrodu Kenroku-en, który jest jednym z najlepszych ogrodów w Japonii. Wstęp do ogrodów jest płatny (310 jenów), przy czym po zakupie biletów okazało się jakim zaufaniem darzą Japończycy swoich gości, gdyż bilety nie są kontrolowane i brama jest otwarta dla każdego mimo kolejki po bilety. Kenroku-en Garden to zadbany i duży ogród o powierzchni prawie 12 hektarów stanowiąc zielone, piękne serce Kanazawy. Ogród jest idealnym miejscem na spokojny i kontemplacyjny spacer szczególnie w dzień upalny jaki nas dopadł po wcześniejszych deszczowych dniach.

Nazwa Kenroku-en oznacza Ogród o Sześciu Atrybutach, który jest odniesieniem do sześciu cech, którymi powinien – według tradycji chińskiej – odznaczać się doskonały ogród. Cechy te są zestawione w trzy pary uzupełniających się pojęć przestrzenności i odosobnienia; pomysłowej twórczości człowieka i uznania tego, co trwa od dawna; wody i niezakłóconego widoku otaczającego pejzażu. Ogród słynie także z dwóch faktów, pierwszym jest yukitsuri czyli lin zabezpieczających zimą gałęzie drzew i krzewów przed złamaniem pod ciężarem śniegu oraz z fontanny znajdującej się na głównym stawie, która jest jedną z najstarszych w Japonii działającą pod wpływem naturalnego ciśnienia wody.

Do ciekawszych elementów małej architektury parku można zaliczyć Kotoji- tōrō – kamienną latarnię z dwoma nogami będąca symbolem miasta i ogrodu oraz Pagoda Kaiseki, która stoi na wyspie w centrum stawu Hisago-Ike. Ciekawą atrakcją parku, z której postanowiliśmy skorzystać była tradycyjna herbaciarnia – Shiguretei Tea House, gdzie można napić się tradycyjnie podanej herbaty (od 310 jenów), wypijając ją w tradycyjnym pomieszczeniu i w tradycyjny sposób – na podłodze. Po wypiciu herbaty można wyjść na werandę, aby lepiej przyjrzeć się skrupulatnie wypielęgnowanemu ogrodowi herbaciarni.

Kolejnym punktem zwiedzania była dzielnica Higashi Chaya – to urocza kolejna dzielnica z wieloma tradycyjnymi drewnianymi budynkami – domami gejsz (tradycyjna japońska artystka). Obszar ten powstał w 1820 roku jako dzielnica rozrywkowa dla bogatych kupców i szlachty. Obecnie większość z nich zostało przekształconych w restauracje, sklepy z pamiątkami lub herbaciarnie.

Następnie dotarliśmy do dzielnicy Naga-machi Buke Yashiki District, gdzie żyli miejscy samurajowie. Dzielnica ta to zbiór zachowanych domów samurajskich położonych wzdłuż dwóch kanałów biegnących przez ten obszar. Niektóre z dawnych domów samurajów i ich ogrody są również otwarte do publicznego oglądania, jako pierwszy odwiedziliśmy Namura Samurai House do którego wstęp kosztował aż 550 jenów. Niewiele dalej napotkaliśmy na kolejny tradycyjny dom do zwiedzania – Ashigaru Museum, trochę bardziej skromny (tu wstęp bezpłatny), w którym mieszkały biedniejsze rodziny.

W drodze powrotnej, zmierzając w kierunku targu Omicho Ichiba napotkaliśmy ciekawą świątynię szintoistyczną – Świątynię Oyama. Świątynia poświęcona jest duchom Lorda Toshiie Maedy i jego żony Omatsu, sam Lord był pierwszym władcą lokalnego klanu Kaga, który mieszkał w pobliskim zamku Kanazawa. Na uwagę zasługuje sama brama świątyni, która zaprojektowana została przez Holendra łącząc architektonicznie style japoński, chiński i europejski. Podobno górna część bramy była pierwotnie używana jako latarnia morska.

Ostatni punktem naszego zwiedzania przed powrotem do portu było Omicho Market – targ zapchany straganem po straganie, na którym można zakupić lokalnie złowione owoce morza, a także duży wybór owoców i warzyw oraz innych japońskich produktów spożywczych. Targ na nas nie zrobił już wrażenia, a porównując go do targu w Pusan nawet nie warty był zobaczenia. Ale jak ktoś nie miał okazji zobaczenia wcześniej rybnego targu japońskiego czy koreańskiego to warto się wybrać. Dodatkowo w okolicy targu znajduje się wiele restauracji, gdzie można skonsumować produktu z pobliskiego targu.

Wracając na statek okazało się, że musimy przejść odprawę graniczną co nas niezmiernie zdziwiło i zaniepokoiło, gdyż planowo następnym portem miał być Sakaiminato też położony w Japonii. W trakcie obu rejsów kontrola graniczna następowała tylko w trakcie zmiany kraju w następnym porcie. Po powrocie na statek już pojawiły się komunikaty kapitana, iż musimy zmienić plany rejsu z uwagi na zbliżający się do japońskiego wybrzeża tajfunu Prapiroon, a szczegółowe informacje zostaną dostarczone wieczorem do każdej z kabin. Zgodnie z przekazanym komunikatem z powodu tajfunu zamknięto następne nasze porty Sakaiminato i Pusan, a w związku z tym faktem następnym portem będzie Sokcho w Korei Południowej i przypłyniemy tam dopiero o godzinie 17 następnego dnia i nasz pobyt tam potrwa 24 godzinny, aby przeczekać przechodzący tajfun, a kolejnego dnia o godzinie 17 wypłyniemy do ostatniego naszego portu. W ramach przeprosin armator zafundował odszkodowanie w wysokości 250 USD na kabinę odliczane od końcowego rachunku na statku. Korzystając z internetu na statku próbowaliśmy znaleźć jakiekolwiek informacje o naszym nowym celu podróży, ale niestety z marnym skutkiem i musieliśmy polegać na informacjach przekazanych nam na miejscu.

W Sokcho przywitał nas nowoczesny terminal portowy otwarty rok wcześniej i do którego niewiele jeszcze statków dotarło. Samo miasto okazało się dosyć senne i bez atrakcji. Głównie jest znane jako brama do Parku Narodowego Seoraksan – jednego z najpiękniejszych parków narodowych w Korei Południowej nie mniej nam się nie udało do niego dostać, a 24 godzinny w Sokcho postanowiliśmy przeznaczyć na spokojne przemierzenie miasta. W terminalu portowym znajdowała się informacja turystyczna, w której pozyskaliśmy mapkę i podstawowe informacje o mieście, w tym o darmowym autobusie do centrum, z którego chętnie skorzystaliśmy. Autobus odjeżdżał co 20-30 minut prosto spod statku aż do centrum miasta zatrzymując się przy jednej z bram do miejscowego targu.

Tradycyjny targ (Sokcho Tourist & Fish Market) w Sokcho jest jedną z podstawowych atrakcji w mieście, założony w 1953 r. oferuje przeróżny asortyment od świeżych ryb złowionych u wybrzeży Morza Donghae (Morze Wschodnie) po suszone ryby i różne warzywa i pozwala naprawdę poczuć prawdziwą, ludową atmosferę Korei.

Po przebyciu targu udaliśmy się na główną ulicę handlową miasta (Jungang-ro), aby dotrzeć na jezioro Cheongchoho. Sama ulica handlowa nie jest ciekawa, ale można było zauważyć dwie tendencje w zakresie sklepów tam ulokowanych – są to głównie sklepy z kosmetykami, ze sprzętem elektronicznym oraz ubraniami do golfa. Przy czym pierwszy asortyment nas nie zdziwił, gdyż Koreańczycy są słynni ze swoich kosmetyków i dbania o urodę, ale za to piętnasty sklep z asortymentem golfowym nas zadziwił – ale jak się okazało to bardzo popularny u nich sport, a w tym niespełna 90 tys. mieście są 3 pola golfowe (w Polsce na całe województwo tyle przypada).

Nad samym jeziorem można pospacerować ścieżkami wokół oraz skorzystać z pomostu z ciekawym pawilonem. I tyle wystarczyło nam zwiedzania na pierwszy dzień, a resztę postanowiliśmy zostawić na kolejny dzień. Na statek powróciliśmy także darmowym autobusem, który odjeżdżał z miejsca, w którym nas pierwotnie wysadzono.

Następny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania najważniejszej atrakcji położonej praktycznie przy porcie – wioski Aba – jest to mała wioska północno-koreańskich emigrantów. Kiedy wybuchła wojna koreańska w 1950 roku, duża część starszej populacji w Hamgyeong-do (obecnie należąca do Korei Północnej) uciekła do wioski Abai dla bezpieczeństwa i osiadła tam aż do zawieszenia broni w 1953 roku. W samej wiosce nie ma wiele do zobaczenia, poza małymi biednymi i kolorowymi domkami oraz kilkoma barami z koreańską kuchnią. Dla koreańczyków jest to także ważne miejsce, gdyż w wiosce kręcono kilka znanych seriali telewizyjnych, już wspominanych dram. Aby dostać się z Abai Village do centrum miasta najprościej jest skorzystać z interesującego promu który łączy tamtejsze dwa brzegi kanału. Prom ten (Gaetbae w języku koreańskim) jest obsługiwany przez człowieka ciągnącego liny w pożądanym kierunku. Porusza się z małą prędkością, ale pasażerowie mogą próbować ciągnąć linę, co sprawia, że jest to przyjemne doświadczenie – koszt przeprawy 500 Won.

Następnie udaliśmy się nad drugie jezioro znajdujące się w mieście o nazwie Yeongnangho, ale okazało się że to kompletna klapa i nic ciekawego tam nie ma.

Ostatnim punktem do zobaczenia w Sokcho było dzielnica nabrzeżna (Dongmyeong-dong), gdzie znajduje się niekończąca ilośc sklepów z krabami, a na samym końcu znajduje się taras widokowy. Nad całością góruje latarnia morska, na która można się wspiąć i z której roztacza się widok na całe miasto i wybrzeże.

Podsumowując naszą nieplanowaną wizytę w Sokcho to jest to miasto, do którego raczej nikt specjalnie by się nie wybrał, szczególnie Europejczyk, ale nie ma czego żałować napewno dało nam to pogląd na przeciętne koreańskie miasteczko. Po drugim dniu w Sokcho nastał czas pożegnania ze statkiem, na którym spędziliśmy 12 dni, w trakcie których przepłynęliśmy statkiem Costa NeoRomantica 2615 mil morskich, tj. ok. 4846 km.

Zmiana trasy rejsu zmieniła także godzinę przybycia do końcowego portu Fukuoka i zamiast o godzinie 8 rano mieliśmy przybyć dopiero o godzinie 11. Co zagrażało naszej dalszej podróży do Tokio, gdyż po godzinie 13 mieliśmy samolot z Fukuoki do Tokio. Połączeń lotniczych między tymi miastami nie brakuje, my wybraliśmy tanią linię lotniczą Jetstar a na tej trasie również latają: Peach, Skymark, Star Flyer, JAL oraz ANA. Lecz zmiana lotu byłaby dla nas bardzo kosztowna. Na pomoc w tej sprawie udaliśmy się do recepcji i jedynie jak mogli nam pomóc to zapewnić nam zejście ze statku jako pierwsi. Też tak się stało, nie oddawaliśmy, jak to zazwyczaj robiliśmy, bagażu, a wraz z tym bagażem udaliśmy się, zgodnie ze wskazówkami obsługi statku, na poziom techniczny, gdzie czekaliśmy do zacumowania. Zaraz po zacumowaniu i otrzymaniu oficjalnych zgód portowych zeszliśmy ze statku jako drudzy udając się przez odprawę paszportową na taksówkę, którą w ekspresowym tempie dotarliśmy na lotnisko krajowe w Fukuoce i uff udało się – zdążyliśmy na nasz lot do Tokio. Informacyjnie koszt taksówki ok. 75 zł, więc nie taki straszny, planowaliśmy jechać komunikacją miejską na lotnisko, ale napięta czasowo sytuacja zmusiła nas do zmiany planów i pokazała zarazem, że opcja taksówki nie musi być taka droga. Na lotnisku zwróciło naszą uwagę stosowanie się obsługi (nawet na lotnisku) do tradycji japońskiej, gdzie przed i po każdym komunikacie ogłaszanym obsługa lotniska kłaniała się, a nawet gdy pasażerowie wsiadali do autobusu zawożącego ich do samolotu kłaniają się i czekają aż wszystkie autobusy odjadą od gate do samolotu – wykazując tym gestem niejako swoją troskę o odjeżdżających pasażerów.

W Tokio wylądowaliśmy ponownie na lotnisku Tokio Narita, z którego udaliśmy się do centrum Tokio już wcześniej sprawdzonym autobusem. Nasz hotel zarezerwowaliśmy w miarę możliwości jak najbliżej Tokio Station tak, aby nie tłuc się z bagażami po całym Tokio, a zarazem mieć w miarę przystępny dostęp do tokijskiego metra. Finalnie wybraliśmy sieciowy skromny hotel APA Hotel Hatcyobori-Eki-Minami. Pokój wielkością pobił minimalistyczny pokój z Hong Kongu – poruszanie się przez dwie osoby jednocześnie po pokoju było niemożliwe. Pokój posiadał także ciekawe wyposażenie poza tradycyjną multifunkcyjną toaletą, na wyposażeniu miał urządzenie do gotowania ryżu oraz „smoke guard” czyli worek na głowę do ucieczki w razie pożaru.

Poza zakwaterowaniem, pierwszą czynnością w Tokio tego dnia był posiłek w małej japońskiej restauracji Teppanyaki Sarasa – było to pierwsze miejsce, gdzie natknęliśmy się na kłopoty techniczne podczas spożywania posiłku – brak sztućców – były tylko pałeczki, musieliśmy dać sobie radę, a ponieważ byliśmy bardzo głodni nauka poszła dosyć sprawnie, choć trochę pomogła łyżka, którą dostaliśmy do zamówionej zupy. Swoją drogą całe szczęście każde danie w Japonii opatrzone jest nie tylko opisem, ale i obrazkiem – co niejednokrotnie, jak się kilka dni później okazało, uratowało nam podejmowanie decyzji w wyborze obiadu.

Tego samego wieczoru udaliśmy się jeszcze na pierwsze zwiedzanie tego ogromnego miasta, postanowiliśmy rozpocząć od najsłynniejszej dzielnicy Tokio – Shibuya. Po przybyciu na stację Shibuya okazało się, że przemieszczanie się po dworcu, aby dostać się na słynne skrzyżowanie, czyli do wyjścia Shibuya Station’s Hachiko Exit, nie należy do najprostszych. Generalnie wspominając poruszanie się metrem po Tokio nie należy na najłatwiejszych, a ogrom siatki połączeń metra tokijskiego obrazuje poniższa mapka:

Głównym celem było najsłynniejsze skrzyżowanie i symbol tego miasta, a jednocześnie jedno z najbardziej ruchliwych przejść dla pieszych na świecie – Shibuya Crossing. Codziennie przez przejście to przechodzi średnio 2,5 miliona ludzi.

Jak sama nazwa wyjścia ze stacji metro przy Shibuya Crossing wskazuje w jego pobliżu znajduje się również pomnik słynnego psa Hachikō, który codziennie towarzyszył swojemu właścicielowi, profesorowi Ueno, na stacji Shibuya i czekał tam, aż mężczyzna wróci z pracy, aż do dnia kiedy profesor zmarł nagle w pracy i nie wrócił. Pies jeszcze przez następne 9 lat wracał na stację Shibuya i czekał na profesora, stąd jego pomnik w tym właśnie miejscu.

Cała okolica tego najbardziej zorganizowanego chaosu ludzi na świecie jest gwarna, pełna sklepów, barów, restauracji i dużych, migających ekranów reklamowych. Shibuya Crossing jest jednym z najbardziej lubianych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, co tylko potęguje tłum ludzi.

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze w dzielny Ginza, po której pospacerowaliśmy jeszcze przed powrotem do hotelu. Ginza to najsłynniejsza ekskluzywna, nowoczesna dzielnica handlowa i rozrywkowa w Tokio, w której znajdują się liczne butiki, galerie sztuki, restauracje i kawiarnie. Z ciekawostek – 1 m2 ziemi w tej dzielnicy wart jest ponad 10 milionów jenów – najdroższe nieruchomości w Japonii.

Kolejny dzień zaczęliśmy od buddyjskiej świątyni Tsukiji Hongwan-ji Temple. Świątynia ta zaskakuje, jest zupełnie inna niż tradycyjne japońskie świątynie buddyjskie z akcentami architektury indyjskiej. Nietypowy i nowoczesny wygląd świątyni wziął się z tego, iż jej pierwotna drewniana konstrukcja spłonęła w tokijskim pożarach i odbudowana została dopiero początkiem XX wieku.

Następnie udaliśmy się do głównej atrakcji tego poranka, czyli targu rybnego – Tsukiji Fish Market – jeden z najwiekszych targów w Tokyo pełny pięknie wyeksponowanych i pachnących świeżością surowych ryb, warzyw, suszonych ryb i innych suszonych artykułów spożywczych, w zasadzie można tam znaleźć wszystko co związane ze spożywaniem posiłków po zastawę stołową włącznie. Warto jednak przyjść na targ po godzinie 10:00, wcześniej sprzedawcy są zajęci dostawami.

Kolejnym punktem tego dnia było Tokyo Tower. Wysoka na 333 metry wieża jest najwyższą na świecie samonośną stalową konstrukcją, a nawet wyższa o 13 metrów od Wieży Eiffla. Tokyo Tower jest symbolem powojennego odrodzenia potęgi gospodarczej Japonii. My postanowiliśmy podziwiać Tokyo Tower tylko z zewnątrz, nie wjeżdzając na górę.

Nieopodal Tokyo Tower godnym zainteresowania jest buddyjski kompleks świątynny z XVII wieku – Zojoji Temple, która jest główną świątynią sekty Jodo japońskiego buddyzmu. Teren świątyni składa się z kilku ciekwaych konstrukcji, w tym głównej bramy wejściowej – Sangedatsumon – która jako jedyny element kompleksu nigdy nie wymagała rekonstrukcji przetrwawszy wiele katastrof, a także z robiącego wrażenie mauzoleum rodziny Tokugawa. Kolejnym niedalekim punktem było Ropongi Hills – kompleks biurowo-mieszkalny w Tokyo, będący symbolem japońskiej branży IT – naszym zdaniem nie był warty zachodu i tak dalekiej drogi.

Następnie tego dnia dotarliśmy do dzielnicy Harajuku, która słynie z najbardziej ekstremalnych nastoletnich kultur i stylów mody w Japonii. Na dwóch najsłynniejszych ulicach tej dzielnicy – Cat Street oraz Takeshita Street można spotkać nietypowo i ekstrawagancko ubranych spacerujących ludzi. Znaleźć można tam także równie ciekawe i nietypowe sklepy oferujące interesujące stroje typowe dla tego miejsca, a także wiele ciekawych zabawek i gadżetów dla młodzieży i dorosłych nastawionych na nietypową modę i trendy.

Stamtąd, znajdując się nadal w tej samej dzielnicy, niedaleko było do Yoyogi Park oraz pobliskiej szintoistycznej świątyni Meiji Shrine. Meiji Jingu to jedna z głównych świątyń Tokio, wśród drzew sprawia wrażenie pewnej tajemniczości i zadumy, poświęcona boskim duchom cesarza Meiji i jego małżonki, cesarzowej Shoken. Świątynia położona na rozległych zielonych terenach przechodzących w Park Yoyogi – jeden z największych parków miejskich w Tokio. Kiedyś teren parku był wioską olimpijską na olimpiadzie w Tokio.

Później pojechaliśmy do dzielnicy drapaczy chmur – Shinjuku, w której znajduje się wiele najwyższych budynków w Tokio. Shinjuku to ogromna dzielnica rozrywkowa, biznesowa i handlowa, a sama stacja Shinjuku dziennie obsługuje ponad 2 miliony pasażerów.

Główną ulicą dzielnicy jest Kabukicho Sakura-dori Street, gdzie znaleźć można wiele restauracji, sklepów, miejsc uciech. Jest to miejsce, gdzie ilość świateł i neonów oraz wszechobecny gwar powoduje, że oczy aż bolą, a mózg od ilości bodźców wariuje i trzeba przyznać męczy się od tego zwariowanego dla europejczyka świata.

Ostatnim punktem zaplanowanym na ten dzień był bliźniacze wieże Biura Rządu Metropolitalnego Tokio – Tokyo Metropolitan Goverment, gdzie na najwyższym z pięter znajdują się tarasy widokowe, skąd za darmo można podziwiać panoramę tokijskiej metropolii, a przy dobrej widoczności podobno dostrzec można nawet górę Fuji. Niestety pogoda nas nie rozpieszczała i zamiast horyzontu niekończącego się miasta oglądaliśmy tokijskie zamglenia.

W drodze powrotnej do hotelu zatrzymalismy się na tradycyjne sushi serwowane w automatycznej restauracji. Jest wiele takowych restauracji i sieci restauracji w Tokio, my wybraliśmy Uobei Shibuya Dogenzaka. Przed wejściem do lokalu była niewielka kolejka, po ok. 15 minutach oczekiwania przydzielono nam dwa miejsca, gdzie na ekranach przed każdym miejscem siedzącym można było wybrać dania.

Miejsca siedzące znajdowały się wzdłuż długiej alejki/stołu, wzdłuż którego przemieszczały się taśmociągiem zamówione dania, zatrzymując się przed właściwym zamawiającym gościem. Po wybraniu naszych dań na dedykowanych ekranach, po kilku minutach przyjechały taśmociągiem wybrane przez nas dania. Nie wiemy czy bardziej ekscytujący był „sposób obsługi” i podania czy smak naprawdę pysznych i różnych rodzajów sushi.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od Pałacu Cesarskiego – Imperial Palace. Niestety nie udało nam się zarezerwować biletu na zwiedzenie i musieliśmy obejść się smakiem widoku pałacu z zewnątrz.

Rezydencja japońskiej rodziny cesarskiej znajduje się na dawnym miejscu zamku Edo, otoczona jest fosami i masywnymi kamiennymi murami wraz z dużym parkiem – Imperial Palace East Imperial Garden – rozległe tereny pięknie wypielęgnowanych ogrodów na terenie przy pałacu – szczególnie urzekający dla nas był ogród Ninomaru Garden.

Kolejnym punktem zwiedzania była dzielnica Akihabara słynąca z wielu sklepów z elektroniką ze świata mangii, anime, gier, nowoczesnych technologii i elektroniki. Można tam zakupić wszystko czego sam człowiek by nie wymyślił, ale o czym zamarzył i śnił.

Następnie przedostaliśmy się do dzielnicy Ueno, gdzie odwiedziliśmy Ueno Zoo (wstęp 600 jenów/osobę) – jest to najstarsze zoo w Japonii, w którym zobaczyć można ponad 500 gatunków zwierząt z całego świata i około 3000 wszystkich zwierząt. Jedną z największych atrakcji zoo jest wystawa pand, co dla nas było najbardziej interesującym – pierwsze spotkanie z pandą. Po odstaniu około godziny w kolejce udało nam się zobaczyć upragnioną pandę.

W okolicy zoo zobaczyliśmy także pobliski Park Ueno ze świątynią Shinobazu no Ike Bentendō, poświęconej bogini Benten, stojącej na wyspie pośrodku stawu Shinobazu oraz świątynię Gojoten Shrine.

Jako ostatni element zwiedzania tego dnia zostawiliśmy sobie najstarszą dzielnicę tego miasta – dzielnicę Asakusa. Główną atrakcją Asakusy jest świątynia Sensō-ji, bardzo popularna świątynia buddyjska, zbudowana w VII wieku. Do świątyni prowadzi Nakamise Shopping Street – ulica handlowa, która pełna jest różnorodnych tradycyjnych, lokalnych przekąsek i pamiątek.

Nakamise zaczyna się od słynnej majestatycznej bramy świątyni Sensō-ji – Kaminarimon Gate Senso-ji ozdobionej lampionem o wysokości 3,9 m. Pod koniec ulicy Nakamise dotarliśmy do bramy Hōzōmon Gate, znajdującej się bezpośrednio przed najstarszą świątynią w Tokio wybudowaną ku czci bogini miłosierdzia Kannon w 645 roku. Pełni zachwytu nad robiącą wrażenie świątynią poszwędaliśmy się pobliskimi ulicami, aby poczuć klimat minionych dziesięcioleci Tokio, docierając do brzegu rzeki Sumida. Z nad rzeki rozpościerała się cudowna panorama zlokalizowanej w pobliżu wieży Tokyo SkyTree sięgającej 634 metrów wraz z mostem Azuma Bridge.

W te kilka, w szybkim tempie dni poznaliśmy japońską stolicę. Nie mniej jednak na pewno można spędzić tam więcej czasu i odszukać więcej miejsc wartych uwagi zarówno w samym centrum jak i w niedalekiej okolicy.

Następnego poranka z lotniska Tokyo Narita mieliśmy bezpośredni lot do Warszawy. Na lotnisko dostaliśmy w ten sam sposób jak poprzednio – autobusem. Oczywiście nasz narodowy przewoźnik musiał nas zawieść i odwołał nasz kolejny lot z Warszawy do Katowic i zamienił na lot do Krakowa, skąd taksówką zawiózł nas do Katowic. Po długich walkach po ponad roku czasu udało nam się odzyskać odszkodowanie z tego tytułu.